Z punkt B do punktu A. Boisko asfaltowe tuż przy osiedlu Hallera. Miejsce które wykształciło wielu wojowników/wojowniczek. Uważałem że to mój drugi dom, pokój, prywatny teren. Szczególnie upatrzyłem sobie, kosz tuż przy ławkach, blisko bramki i płotu betonowego osadzonego kilka metrów dalej. Potrafiłem spędzić tam całe lato, i być tak usatysfakcjonowanym jakbym wakacje spędził w słonecznym Egipcie. Zwrócę uwagę na to, że pory roku były prawidłowe. Grałem w koszykówkę codziennie, regularnie mnóstwo rzutów, tricków, naśladowałem koszykarzy, i tak bez końca, bez zmęczenia, nie nudziłem się. Piłka była tuż przy łóżku, a czasem nawet zasypiała u mnie w nogach, to dziwne ale lubiłem zapach nylonu, koszykówka mnie opętała, w bardzo pozytywny, i zakręcony sposób. Ledwo otworzyłem oczy, trampki same wskakiwały mi na nogi, śniadanie jadłem w locie, rękaw od koszulki zatrzymał się na łokciu. Mieszkaliśmy na drugim piętrze, drzwi z pod 15 otwierały się z hukiem, na klatce rumor, zejście na dół zajmowało mi kilka sekund/godz – 10:00. Popękane betonowe płyty chodnikowe, wydawały specyficzny gruchot, kiedy wyskakiwałem z klatki, z wysokości 3 stopnia schodów, w oddali na horyzoncie, został po mnie tylko opadający kurz. Naprawdę nie wiem po co tak się śpieszyłem 🙂 Chociaż z okna, lub balkonu, czasem wypatrywałem czy ktoś gra, zawsze traktowałem go jako przeciwnika do pojedynku. Boisko miało swój urok, dookoła na ścianach graffiti, szara szkoła w odcieniach zielonych drzew, asfaltowa nawierzchnia, 4 stare kosze, które podejrzewam pamiętają początki budowy, tak czy inaczej – Zasłużone.
Nie jestem wstanie sobie przypomnieć ile zostawiłem tam swojego życia, sporo, naprawdę dużo, niczego nie żałuję. Obręcze wytrzymywały naprawdę dużo, wsady, uderzenia, zawieszki, wygięte w dół pod wpływem intensywnego grania, czasem po prostu nie wytrzymywały. Woźny się skarżył, ale my byliśmy młodzi, czy nas to interesowało? Nie, istotna była walka, mecze, to było numer 1. Podkręcał śruby, po tygodniu to samo, w końcu, 4 nawiercone otwory nie wytrzymywały ciężaru obręczy, a mało tego, nie dało rady utrzymać, mocnych wsadów młodych agresorów. Z deski wióry lecą, kosz nie wytrzymuje, pada na ziemię po ciężkich bataliach, dał za wygraną. Zostaliśmy bez najlepszej czerwonej obręczy, interwencja u dyrektor nie skutkowało, nic nie skutkowało. Oczywiście były 3 inne, tylko ten jeden był najbardziej specyficzną miejscówką do rywalizacji. Więc, w moim slangu to był punkt „A” a jeśli nie było obręczy w punkcie „A” to musiałem sam zareagować i zacząć działać po swojemu. Na celowniku ukazał się punkt „B” Strategiczny punkt „B”. Nie był zbyt atrakcyjny pod względem rekreacyjnym, i to nie do końca był nasz rewir. Główną rolę w tym miejscu, jako sport, odgrywała tam piłka nożna, i miała wielu zwolenników. Wysokie klony, ławki w rzędach, otaczały niewielkie boisko, 4 niskie i bardzo specyficzne kosze, z metalowymi siatkami dwie bramki halowe. Zza jedną z nich, była wielka siatka ogrodzeniowa, kawałek dalej,trawnik i betonowa ściana, całkiem w oddali, bieżnia z czarnym żwirem. Mijały tygodnie, a punkt „A” nie został naprawiony, główna miejscówka, już nie oddychała pełnią życia, co mnie bardzo martwiło. Jedni po prostu grali dalej i korzystali z 3 innych obręczy. Wydaje mi się że troch personel punktu „A” robił na na przekór, pewnie dlatego że ich uwagi nie docierały do nas. Nawet padła propozycja, aby zrzucić się na całkiem nową obręcz, skończyło się na słowach. W mojej głowie rodził się szatański plan, tym bardziej frustracja rosła we mnie niepokojąco szybko, byłem pod irytowany że mój ukochany kosz osamotniał i nikt go nie odwiedzał. Czasem udawałem, że nadal jest tam to piękne czerwone koło, o promieniu 450 mm i śnieżno białą aksamitną siatką 🙂 rzucałem do pustej tablicy, prosto w sam środek prostokąta, robiąc przy tym nie banalne ewolucje, no faktycznie, mogło to innych wprawić w osłupienie 🙂 Taki byłem energiczny i zaskakujący. Dokonał się plan, w prawdzie nie taki jak wykonał „Kevin sam w domu” ale też kreatywny i komiczny. Założenie było takie że, jeśli Guru punktu „A” nic nie działa w tym temacie, w gronie kumpli kasa się nie uzbierała, i jeśli ja też nie posiadałem takiej gotówki, to….pod osłoną nocy jestem wstanie ją zdobyć. Zwerbowałem swojego ziomka „Mały” i razem dokonaliśmy rzeczy? na co dzień jakby się wydawało nie możliwej. Punkt „B” biały dzień, obserwujemy z bliska, te 4 małe specyficzne kosze, z niesamowitym zaciekawieniem, i szerokim uśmiechem jak u Jokera 🙂 Hmm co to są za śruby? 13? 15? cholera wie? „Mały to jest możliwe, uda się, tylko trzeba wziąć ze sobą więcej kluczy – powiedziałem” Wiesz z grzechotką pójdzie nam o wiele szybciej – powiedział Mały”
Powrót do domu, droga była pełna myśli, jak skutecznie dokonać zaboru obręczy z punktu”B” Dodatkowym atutem, na pewno okazała się metalowa siatka, wzbudzała? ja bym to określił formą stylu, nadawała dodatkowy charakter koszykówce, wydaje mi się że to było najbardziej pociągające w tej rzeczy. Naprawdę byłem podekscytowany, zdeterminowany tą całą akcją, zresztą „Mały” też , to taki dodatkowy zastrzyk adrenaliny do życia. O dwóch takich co ukradli kosz 🙂 gdzieś to słyszałem, brzmi podobnie „O dwóch takich co ukradli księżyc” 🙂 jednak jest różnica. „Mały” jak sama ksywa wskazuje, i nie trzeba tego tłumaczyć, to była jego duża zaleta. 8 klas trzymaliśmy sztamę, gość był zwinny, szybki, i ogólnie wszędzie było go pełno, idealnie nadawał się do tej roli. W przeciwległych, równorzędnych garażach, ojciec trzymał samochód, praktycznie był to dobrze wyposażony warsztat, a może i lepiej? specjalne centrum dowodzenia. Korzystając z okazji, i jak mowa w innych tekstach, pod nie obecność taty, wziąłem kilka płaskich kluczy i grzechotkę z nasadkami, nie miałem wtedy wiedzy fachowca, aby określić jaki ma wymiar główki. Ustawka była pod blokiem „Mały” mieszkał na tym samym osiedlu, każdy po plecaku „Siemasz, i jak gotowy?”zapytałem ” Siema, no jasne, śmigamy” odparł . Droga do punktu „B” była ekscytująca, późną wieczorową porą, po osłoną nocy, cicho jak koty udaliśmy się w oznaczone miejsce. Boisko było rozświetlone od księżyca, srebrny blask dodawał uroku, tylko jedna lampa rozświetlała zacisze koło śmietnika. Kilka metrów dalej, przy wiacie, gdzie woźny trzyma sprzęt naprawczy, losowo wybrana obręcz, stała się naszym celem. Wpatrzeni w kosza jak zahipnotyzowani przez moment, przystąpiliśmy do sceny kradzieży, jak w filmie ” Mission Impossible” z interesującą muzyką Tiny Turner. Klucze w dłoni, oddech szybszy, cicho nikogo dookoła, tylko brzdęk metalowej siatki „Mały wskakuj mi na grzbiet” nie minęło kilka sekund a ten odkręcał te śruby z zawrotną szybkością, jedna, druga, zamiast strachu w oczach to mieliśmy taką pompę śmiechu z tego jak po wypaleniu jointa 🙂 no to było nie wiarygodne! Zamiast być cicho to pewnie cała ulica słyszała nasz hałas, w końcu go „Mały” odkręcił, cała sytuacja trwała chyba 15? 20 min może i dyskrecją i szybkością nie powalaliśmy, ale powrót do domu okazał się jak wyścig w „Szybkich i wściekłych”. Krętymi uliczkami wzięliśmy nogi za pas, trzymałem cały ten kosz, i tylko ten hałas metalowej siatki mógł nas zdradzić, a może? ponowny napad śmiechu? jak szczęśliwe dzieciaki, banany na twarzy, radocha nie z tej ziemi. rozeszliśmy się do domów, tylko ja nie do końca, miałem ze sobą klucze od garażu i instynkt mi podpowiadał, żebym się zabezpieczył jeszcze tej nocy. Na miejscu oddzieliłem siatkę od obręczy, wszystko schowałem nie w garażu tylko na zewnątrz, i to mi uratowało tyłek
Wszedłem cicho do domu, delikatnie nacisnąłem na klamkę drzwi, niepostrzeżenie zdjąłem buty, przeszedłem korytarz, odłożyłem klucze do szuflady, po drodze zajrzałem do lodówki, wypiłem szklankę mleka, i na palcach udałem się do pokoju. Nie paliłem światła, z uwagi na to że brat mógł się obudzić, odłożyłem plecak koło biurka, rzuciłem odzież w kąt i położyłem się do snu. Przez chwilę tak leżałem pod kołdrą, z zahipnotyzowanym uśmiechem na twarzy, zdając sobie sprawę, co też ja tego dnia uczyniłem, trwało to chwilę i zapadłem w błogi sen. Nad ranem promienie słońca oślepiały moje ledwo otwarte oczy, brat był już na nogach, cały dom pracował jak jedna wielka fabryka. Usiadłem na łóżku, lekko otumaniony, przeciągnąłem się, założyłem świeże ciuchy. Nowy zwykły, nie zwyczajny dzień, krokiem żółwia ruszyłem w stronę lodówki zrobić sobie śniadanie, oczy do połowy otwarte, włosy roztrzepane, każdy w inną stronę. Dzwonek do drzwi, otworzyła mama, nieźle zdębiała jak zobaczyła u progu drzwi dwóch policjantów „Łukaszzzz! chodź tu” myślę sobie? co jest grane? idę takim luźnym krokiem, oczom nie mogłem uwierzyć jak zobaczyłem dwóch niespodziewanych gości, ależ byłem zdziwiony? jak bym zobaczył Świętego Mikołaja i rudolfa. Włosy stanęły mi dęba ”Czy możemy porozmawiać z pani synem?”zapytali „Tak, proszę” odpowiedziała mama, dodając „Łukasz! co ty zrobiłeś?” „Nic mamo, serio” odpowiedziałem lekko zdenerwowany. Padły pytania gdzie byłem wczorajszej nocy?, no raczej że w domu. „Czy możemy pójść do garażu? Wczoraj w nocy zniknęła obręcz z punktu „B” 🙂 🙂 „Synu! czy ty masz coś z tym wspólnego?” zapytała „Nie, mamo” . Tato wziął klucze, z chłodnym wzrokiem wpatrzonym we mnie, zeszliśmy schodami w dół, prosto do garażu, za nami dwóch zainteresowanych gliniarzy. Ojciec otworzył drzwi, byłem nieźle zdygany, serio miałem niezłego pietra, wszyscy się rozglądali, weszli do środka, zajrzeli w kanał, i nic, i nic nie znaleźli, serce miałem na dłoni, bo za ścianą garażową leżała obręcz, przysłonięta kartonami. Serce miałem na dłoni, co mieli zrobić? pożegnali się i odeszli, tato i tak patrzył na mnie tym wzrokiem, jakby czytał z ruchu moich gałek ocznych 🙂 Naprawdę upiekło mi się, skończyło się na tym że dopiąłem swego, kilka dni później zainstalowałem kosz w punkcie „A” w miejscu gdzie narodziła się moja koszykówka.